Ostatnim
razem rozpoczęłam temat typowego wzoru serwisów śląskich i
spróbuje go rozwinąć. Często bywam na targach staroci i zwykle
staram się rozmawiać z doświadczonymi osobami, które trudnią się ich sprzedażą. Tak dowiaduję się
oficjalnych i nieoficjalnych informacji o przedmiotach, które mnie
interesują. Tak na przykład, w jednym z postów zastanawiałam się
jakim cudem elementy jednego serwisów mają różne sygnatury.
Będąc
na wyjeździe w Kotlinie Kłodzkiej usłyszałam od handlarza, że
"czyste" serwisy z różnych manufaktur w okresie zimowym
były malowane nie w fabrykach tylko dawano je do tzw. pracy
chałupniczej. Obecnie to trochę zapomniane pojęcie, chodziło o
to, że malowały je kobiety w domach, które zimą miały trochę mniej pracy
w obejściu i na polach. To usprawiedliwia przeciętny poziom niektórych malatur.
Dzisiejszy serwis w chabry czekał na mnie chyba ze dwa lata. Pierwszy raz jak go
zobaczyłam w jednym z miejsc, moich częstych łowów, byłam pewna,
że to "Śląsk". Jednak po dokładnych oględzinach nie
znalazłam na to żadnych dowodów. Jeszcze przy tym mąż przemawiał
mi do rozsądku, żebym bez sygnatur nic nie kupowała. Odpuściłam.
Kolejnym razem również zaczęłam rozważać jego zakup ale
wszystkie obiekcje wzięły górę. Po roku ponownie się z nim
spotkałam i zaczęłam mieć nie odparte wrażenie, że na mnie
czeka. Po długim okresie znów odwiedziłam znajome miejsce i on
dalej tam stał już bardzo skurzony.
Ponieważ
sklep od sufitu do podłogi wypchany jest starociami, więc zwykle
chodzę i szperam po wszystkich dziurach. Jest to bardzo żmudna
robota. Tak też było tym razem. Po wejściu do sklepu szperałam,
szperałam i szperałam. Najpierw wyszperałam KPM z malaturą w
stylu chińskim. Potem wzrok mój zatrzymał się na talerzykach z
szafirowym rantem. Zakup ich odrzuciłam , bo po co mi talerzyki
skoro w domu już ich mam od liku. Potem zmęczona szperaniem
negocjowałam cenę serwisu w chabry. Po raz dziesiąty go
obejrzałam. Męża przegnałam do samochodu by podjąć jedyną
słuszną decyzję. Wynegocjowałam cenę na bardzo niską, zwykle za
te pieniądze kupuję jedną filiżankę. Pomyślałam "trudno, widocznie na mnie czeka". Felerem całej transakcji był brak
talerzyków od filiżanek.
Gdy
już byłam właścicielem wszystkich upolowanych przedmiotów
wróciłam usatysfakcjonowana do domu. Wszystko poszło do mycia.
Wtedy zobaczyłam wyciśniętą sygnaturę Zofiówki na dwóch
filiżankach. Chyba serwis podziękował mi za zabranie go do domu.
Wyciski mają to do siebie, że najlepiej je zidentyfikować w dobrym
świetle, którego w sklepie nie było. Ale to nie koniec, moja
euforia spowodowała, że przypomniałam sobie talerzyki z szafirowym
rantem w stosach pełnych talerzy, talerzyków i innych skorup. Więc
następnego dnia co zrobiłam? Pojechałam po talerzyki. Nie było to
łatwe bo ogrom przedmiotów był taki, że nie mogłam odtworzyć
gdzie je widziałam. Gdy już zwątpiłam, na koniec weszłam do
ostatniego, zapomnianego pomieszczenia bez okna i tam w półmroku
zobaczyłam talerzyki, które okazały się być od mojego kompletu.
Oddałam sprzedawcy wcześniej wynegocjowaną różnicę i
powiedziałam co to za manufaktura. Pewnie trochę było mu szkoda,
że sam nie umiał zidentyfikować fabryki z której pochodził
serwis przez co stracił finansowo. Po raz kolejny stara prawda,
wiedza kosztuje.
Uwielbiam takie historie!
OdpowiedzUsuńFajnie by było zobaczyć jeszcze sygnatury do tego o czym piszesz :)
Przy okazji można się czegoś douczyć!
Pozdrawiam serdecznie!
http://lawendowyzagajnik.blogspot.com/2015/04/suliszow-zofiowka.html. pozdrawiam
OdpowiedzUsuń