czwartek, 28 czerwca 2018

Świat pełen bibeletów.

Uwielbiam porcelanę ale często przy okazji jej poszukiwania napotykam na ciekawe przedmioty.
W starym mieszkaniu ograniczała mnie ciągle mała powierzchnia. Teraz mam pole do popisu i tzw. opcję B, jak coś się  nie sprawdzi to zawsze może znaleźć miejsce w piwnicy, która zresztą też jest mieszkalna i stała się misz maszem wszystkich stylów. Dziś spróbuję udowodnić że stare, nikomu nie przydatne już przedmioty w jednym domu mogą stać się mega perełkami za rozsądne pieniądze w innym.

Na pierwszym zdjęciu obok całkiem nowej lampy, która jest ewenementem w moim domu leży stara szpula i grzybki do cerowania. Grzybki to dziś zapomniana instytucja, która była obowiązkowym akcesorium każdej pani domu. Obok znajduje się lampion na świecę u mnie jest flakonem, zwykle stoi w nim wysuszona lawenda. W tej funkcji sprawdza się idealnie. 
Te grzybki wydają sie dziwne, ale... Ostatnio na niedzielnym targu Pan miał masę rzeczy a wsród nich metalową siatkowa skrzynka, która okazała się pułapką na myszy. Gdyby nie Pani, która uprzedziła mój zakup to bym ją wzięła. Zostałam poproszona o radę w sprawie zakupu przez sympatyczną kobietę i musiałam być szczera, klatka była super. Pani zamierzała łapać w nią myszy ja bym postawiła ja dla zabawy w przedpokoju. Myślę, że robiła by za niezłą łamigłówkę pt. "Do czego służę". 
Tu mam dla odmiany lampę z lat 60, typowy modern, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Idealnie pasuję do akwareli, które wiszą nad nią.
W sieciówce kupiłam lampiony. Pierwotnie miały stać na tarasie ale z czasem zagospodarowałam je w domu. W jednym trzymam płyty cd a drugi jest budką dla wypchanej kuropatwy.
Kiedyś wpadłam do sklepu ze starociami, gdzie była wyprzedaż. Zakupiłam bibelotów całe auto, ledwie sama do niego się zmieściłam. Nad głową miałam dużą lampę stojącą z makabrycznie wielkim kloszem, obok dwa stoliki nocne, kobaltowa klatka na ptaki na tylnym siedzeniu, masę ramek , taboret i trzy wypchane ptaki. Jednym z nich była kuropatwa, pozostałe to bażant złocisty i biały ptak podobny do cietrzewia. Wkrótce  potem otrzymałam w prezencie duży obraz malowany na jedwabiu, którego głównymi bohaterkami są kuropatwy. Teraz wszystko pięknie razem wygląda. 
Ci co mnie czytają, pamiętają pewnie starego posta o Maryi. Tym razem ja dostałam prezent od swojej mamy. Ta figurka stoi w salonie a moja osobista Maryja, o której już Wam wspomniałam, jest u mnie w sypialni.
Całkiem niedawno za psie pieniądze kupiłam starą szufladę od kredensu, która stała się opakowaniem do muszli otrzymanych od koleżanki, były dodatkiem do adoptowanej przeze mnie leciwej kolekcji kaktusów. Wiem, że najstarszy Starzec ma ponad 25  lat. Jak sami widzicie nawet u mnie kaktusy mają swoją historię. Dodam, że wszystkim znana muszla w brązowe kropki, jest z domu mojej babci i ma minimum 40 lat. Odkąd pamiętam zawsze leżała na toaletce w domu dziadków.
 Stara świeca, która nie chce się już palić ze starości, też ma swój urok.
To mój ostatni nabytek w stylu Victoire Rene Jules Lalique-na, pewnie wyląduje u mnie w sypialni na szafkach nocnych. Ostatnio widziałam oryginał Victoire na starociach za kilka tysięcy, ja mam namiastkę za kilka złotych.
 Taca jest trofeum upolowanym wśród śmieci. Nikt jej nie chciał chociaż jest przykładem przedwojennego rzemiosła w stylu art deco.  Czasem mam takie poczucie, że jak czegoś nie zabiorę do swego domu to zniknie na zawsze. W tym samym miejscu znalazłam dwa lata temu olbrzymie stare lustro w drewnianej ramie zdobionej sztukaterią gipsową. Trochę było naruszone zębem czasu ale ostatecznie nie było takie złe. Mówiłam wszystkim, że to 100-letnie lustro, patrzono na mnie z niedowierzaniem. Kupiłam je z uporu za całe 40 zł. Przyniosłam do domu zdjęłam jego plecy i anno domini 1904. Co mówiłam "wiedz kosztuje".
W tym samym sklepie kupiłam kaffetirę Hellem, która była rozkompletowana całkowicie. Udało mi się odnaleźć całą część dolną i szkło górne, nie mam mechanizmu do destylacji. Więc stała się przydatna  jako wazon.

 Na koniec kosz na owoce z aluminiowego drutu. Wygląda bardzo szlachetnie.
Podsumowując, myślę że nie trzeba dużych pieniędzy żeby udekorować dom w swoim stylu. Wystarczy trochę poszukać. Na trasie każdych wakacji mam takie miejsca gdzie się zatrzymuję i nigdy nie wracam z pustą ręką. Zobaczymy jak będzie w tym roku. 

wtorek, 5 czerwca 2018

Zofiówka i chabry

     Ostatnim razem rozpoczęłam temat typowego wzoru serwisów śląskich i spróbuje go rozwinąć. Często bywam na targach staroci i zwykle staram się rozmawiać z doświadczonymi osobami, które trudnią się ich sprzedażą. Tak dowiaduję się oficjalnych i nieoficjalnych informacji o przedmiotach, które mnie interesują. Tak na przykład, w jednym z postów zastanawiałam się jakim cudem elementy jednego serwisów mają różne sygnatury.

    Będąc na wyjeździe w Kotlinie Kłodzkiej usłyszałam od handlarza, że "czyste" serwisy z różnych manufaktur w okresie zimowym były malowane nie w fabrykach tylko dawano je do tzw. pracy chałupniczej. Obecnie to trochę zapomniane pojęcie, chodziło o to, że malowały je kobiety w domach, które zimą miały trochę mniej pracy w obejściu i na polach. To usprawiedliwia przeciętny poziom niektórych malatur.
     Dzisiejszy serwis w chabry czekał na mnie chyba ze dwa lata. Pierwszy raz jak go zobaczyłam w jednym z miejsc, moich częstych łowów, byłam pewna, że to "Śląsk". Jednak po dokładnych oględzinach nie znalazłam na to żadnych dowodów. Jeszcze przy tym mąż przemawiał mi do rozsądku, żebym bez sygnatur nic nie kupowała. Odpuściłam. Kolejnym razem również zaczęłam rozważać jego zakup ale wszystkie obiekcje wzięły górę. Po roku ponownie się z nim spotkałam i zaczęłam mieć nie odparte wrażenie, że na mnie czeka. Po długim okresie znów odwiedziłam znajome miejsce i on dalej tam stał już bardzo skurzony.
Ponieważ sklep od sufitu do podłogi wypchany jest starociami, więc zwykle chodzę i szperam po wszystkich dziurach. Jest to bardzo żmudna robota. Tak też było tym razem. Po wejściu do sklepu szperałam, szperałam i szperałam. Najpierw wyszperałam KPM z malaturą w stylu chińskim. Potem wzrok mój zatrzymał się na talerzykach z szafirowym rantem. Zakup ich odrzuciłam , bo po co mi talerzyki skoro w domu już ich mam od liku. Potem zmęczona szperaniem negocjowałam cenę serwisu w chabry. Po raz dziesiąty go obejrzałam. Męża przegnałam do samochodu by podjąć jedyną słuszną decyzję. Wynegocjowałam cenę na bardzo niską, zwykle za te pieniądze kupuję jedną filiżankę. Pomyślałam "trudno, widocznie na mnie czeka". Felerem całej transakcji był brak talerzyków od filiżanek.
Gdy już byłam właścicielem wszystkich upolowanych przedmiotów wróciłam usatysfakcjonowana do domu. Wszystko poszło do mycia. Wtedy zobaczyłam wyciśniętą sygnaturę Zofiówki na dwóch filiżankach. Chyba serwis podziękował mi za zabranie go do domu. Wyciski mają to do siebie, że najlepiej je zidentyfikować w dobrym świetle, którego w sklepie nie było. Ale to nie koniec, moja euforia spowodowała, że przypomniałam sobie talerzyki z szafirowym rantem w stosach pełnych talerzy, talerzyków i innych skorup. Więc następnego dnia co zrobiłam? Pojechałam po talerzyki. Nie było to łatwe bo ogrom przedmiotów był taki, że nie mogłam odtworzyć gdzie je widziałam. Gdy już zwątpiłam, na koniec weszłam do ostatniego, zapomnianego pomieszczenia bez okna i tam w półmroku zobaczyłam talerzyki, które okazały się być od mojego kompletu. Oddałam sprzedawcy wcześniej wynegocjowaną różnicę i powiedziałam co to za manufaktura. Pewnie trochę było mu szkoda, że sam nie umiał zidentyfikować fabryki z której pochodził serwis przez co stracił finansowo. Po raz kolejny stara prawda, wiedza kosztuje.


suliszów porcelana

porcelana breslau